RORAIMA – Zaginiony świat
W ostatnich kilku dekadach współczesny świat nie tylko znacznie się skurczył, ale też jakby spowszedniał w naszej świadomości. Nasza wiedza o nim jest nieporównywalnie większa, aniżeli jeszcze przed kilkunastu nawet laty, lecz jednocześnie rośnie poczucie jakiegoś niedosytu. Coraz trudniej doznać autentycznych emocji, smaku przeżycia czegoś nadzwyczajnego, a przede wszystkim oderwać się od codzienności zatłoczonego świata wielkich miast i rządzącej nim niepodzielnie cywilizacji technicznej.
Świat sam do nas przychodzi, kiedy tkwimy w domu przed ekranem telewizora. Paraliżuje to podejmowanie jakiegokolwiek wysiłku dla realizacji nurtujących nas eksploracyjnych wyzwań. Może nie utraciłeś w sobie jeszcze ciekawości świata, tego wspaniałego instynktu, który popychał żagle podróżników i odkrywców. Może zachowałeś zdolność autentycznego przeżywania zjawisk przyrodniczych czy społecznych i ulegania najprzeróżniejszym zdziwieniom. Jeśli tak rzeczywiście jest, to potrafisz stawić czoła szybko otaczającej nas duchowej obojętności i bezkrytycznej absorpcji spływającej zewsząd medialnej papki informacyjnej. Dla podtrzymania takiego stanu rzeczy powinieneś się zatem poważnie zastanowić nad wybraniem się na przykład na Wielką Sawannę (Gran Sabana) w odległej wenezuelskiej Gujanie.
Za pretekst posłużyć może pierwszy nadarzający się moment psychicznej gotowości do oderwania się od jednostajnego, stresującego i pędzącego coraz szybciej życia z zegarkiem w ręku. Zegarek nie będzie ci zresztą potrzebny, gdyż czas tam dawno temu się zatrzymał. Odnajdziesz tam miejsca ledwo dotknięte stopą ludzką, wymarzone i utkwione gdzieś głęboko w twojej podświadomości oszołamiające przestrzenie, absolutnie czyste powietrze i krystaliczne wody rzek i wodospadów. Po skwarnym dniu zaspokoić tam możesz do woli pragnienie podczas wieczornego pływania tak, jak cię Bóg stworzył. To rzeczywiście wspaniałe, atawistyczne nieco uczucie!
Region, o którym mowa, cieszył się przez dłuższy czas szczególnym zainteresowaniem europejskich konkwistadorów, podróżników, jak też i zwyczajnych awanturników. To przecież gdzieś w dżunglach między Amazonką a Orinoco umiejscawiana była w XVI wieku legendarna kraina niezmierzonych bogactw i skarbów – El Dorado. Źródłem mitów o „pozłacanym królu” były opacznie rozumiane i z natury wyolbrzymiane opowieści tubylczych Indian. Dawali im łatwo wiarę europejscy przybysze przywykli już do cudownej – w wielu różnych aspektach – rzeczywistości Nowego Świata, łudząc się, że odnajdą niezmierzone skarby, a także wraz z nimi przysłowiowe ogrody ziemskiego raju i źródło wiecznej młodości. Niezliczone desperackie wyprawy, pod wodzą takich upartych i nieposkromionych śmiałków, jak Diego de Ordáz, Nicolaus Federmann, Gonzalo Jiménez de Quesada, Sebastián de Belalcázar, czy wreszcie Francisco de Orellana oraz Walter Raleigh, wyruszały z różnych stron, jedna za drugą, w niepohamowanym pościgu za mitem. Ich siłą napędową była chciwość, żądza władzy i tęsknota za sławą. Magiczny miraż El Dorado nigdy nie miał się jednak zmaterializować w oczekiwanym wymiarze. Poszukiwacze legendarnych skarbów przeszli do historii, mając swój określony udział w dokonaniu wielu doniosłych odkryć geograficznych.
Bez mała trzy wieki później, na początku XIX stulecia, region stał się ponownie przedmiotem wzmożonego zainteresowania. Tym razem ze strony hiszpańskich misjonarzy, jak również angielskich czy niemieckich badaczy i podróżników. Relacje z przedsiębranych przez nich ekspedycji, zwłaszcza braci Roberta i Richarda Schomburgków oraz Charlesa Barrringtona Browna, na forum osławionego londyńskiego Royal Geographic Society, bardzo poruszyły wyobraźnię Arthura Conan Doyle’a. Był on już wówczas znanym pisarzem, twórcą literackiej postaci Sherlocka Holmesa. W 1912 roku wskutek silnej inspiracji ich podróżniczymi opowieściami napisał on kolejną swoją książkę pod frapującym tytułem „Świat zaginiony”. Główne miejsce akcji umiejscowił autor na niedostępnej górze stołowej, położonej w odległych rejonach amazońskich dżungli. Na szczycie tej góry zachować się miała nienaruszona procesem ewolucji prehistoryczna fauna i flora Uczestnicy wyprawy odkrywają na każdym kroku archaiczne gatunki zwierząt i roślin.
Kto wie czy „Świat zaginiony”, w którym głównemu bohaterowi profesorowi Challengerowi wraz z trzema towarzyszami przychodzi stanąć oko w oko z agresywnymi dinozaurami i pterodaktylami, nie dostarczył jakiejś inspiracji Michaelowi Crichtonowi do napisania powszechnie znanego „Parku jurajskiego”?
Aby dotrzeć do tej skutecznie podrażniającej wyobraźnię krainy należy pokonać dystans blisko 1300 km, dzielący ją od wenezuelskiej stolicy – Caracas.
A więc Rumbo al Sur! Tierra adentro! Kurs na południe! W głąb kraju!
Po przejechaniu 550 kilometrów można podziwiać wspaniałą wiszącą konstrukcję Puente Angostura, jedynego jak dotąd mostu na Orinoko. W jego pobliżu położone jest – stanowiące historyczną kolebkę państwowości Wenezueli – Ciudad Bolívar. Po przebyciu kolejnych 300 kilometrów jak grzyby po deszczu pojawiają się kolejno miasteczka i osady poszukiwaczy złota – Guasipati, El Callao, Tumeremo i wreszcie El Dorado. W tych porośniętych kolczastym buszem, skwarnych okolicach znajduje się najbardziej odizolowana wenezuelska kolonia karna, gdzie w latach 40. odsługiwał swój kolejny, równie ciężki, jak niesprawiedliwy wyrok Henri Charrière – słynny „Papillon” z książki pod tym samym tytułem. Jego przeżycia spopularyzowała znakomita ekranizacja powieści ze .Steve McQueenem i Dustinem Hoffmanem w rolach głównych.
Ale do naszego celu jeszcze daleko. Kolejny odcinek drogi ciągnie się przez rozległe, pofalowane obszary podzwrotnikowych sawann i lasów, z rozrzuconymi tu i ówdzie na przemian osadami Indian oraz poszukiwaczy diamentów. Miejscami tli się ogień i snują się dymy w wypalanej właśnie przez tubylców puszczy. Prowadzą oni gospodarkę żarową zgodnie ze znaną w tej strefie zasadą tala y quema („tnij i pal”). Po wykarczowaniu powierzchni leśnej na jej miejscu pojawiają się niewielkie poletka manioku i bananów. To podstawa tutejszej skromnej diety żywnościowej.
Wreszcie, kiedy na liczniku pojawia się liczba 1100 kilometrów, teren podnosi się zdecydowanie, wyginając drogę w niezliczone serpentyny Sierra de Lema. Ten stromy podjazd prowadzi przez gęstą, tropikalną puszczę. Wraz ze wzrostem wysokości pojawia się coraz bujniejsza i bardziej egzotyczna roślinność. Zwracają uwagę niespotykane gdzie indziej, gigantyczne, mierzące ponad trzy metry bromelie. Otaczające je drzewa pokryte są zwartym kożuchem epifitów, które sadowią się wysoko na pniach i konarach, gdzie znajdują wystarczającą dla swego rozwoju ilość światła. Spod gęstych koron zwieszają się aż do ziemi pęki splątanych lian. Na gałęziach płożą się dziesiątki gatunków storczyków, roślin ananasowatych, paproci, filodendronów o najprzeróżniejszych kształtach. Miejscami drzewa wyrastają wprost z regularnie zasilanych przez deszcze grzęzawisk. Nieruchoma tafla płytkiej wody sprawia wrażenie czarnego jak węgiel lodowiska. W wilgotnym powietrzu wszystkie martwe części roślin natychmiast zaczynają gnić. Butwieją i rozkładają się tak szybko, że nigdy nie zdążą przykryć ziemi grubszą warstwą. Z lasu dociera mdły, duszący zapach. Nie ma tu żywej duszy, ani nawet śladu po niej. Tylko od czasu do czasu słychać przeraźliwe wrzaski przelatujących tuż nad głowami wielkich papug, zwanych w Ameryce Południowej guacamayas. Raz imponujące te ptaki mienią się błękitem i żółcią, kiedy indziej natomiast jaskrawymi czerwono-niebiesko-żółtymi barwami! Wzroku po prostu oderwać nie można! Niektóre z nich przysiadają na chwilę na pobliskich gałęziach, starając się jakby w imieniu pozostałych zerknąć z kim mają do czynienia. Chwilę później nikną w nasyconych tropikalną zielenią koronach drzew. Posuwając się wyżej napotykamy całe gaje drzewiastych paproci. Stanowią one nieodłączny element obrazu tropikalnych lasów mglistych selva nublada. Mgły znajdują się tu w bezustannym ruchu. Niezależnie od pory roku niebo rzadko się tutaj odsłania.
W pewnym jednak momencie podjazd się kończy i zamglona dżungla znika nagle jak nożem uciął. Odkrywa się rozległy, ginący gdzieś w delikatnej, błękitnej mgiełce, sprawiający majestatyczne wrażenie, płaskowyż Wielkiej Sawanny. Przejrzyste powietrze, a także ukształtowanie powierzchni pozwalają sięgnąć wzrokiem na odległość kilkudziesięciu kilometrów! Upajanie się tym wspaniałym krajobrazem jest niezwykłą przyjemnością.
Gran Sabana stanowi część Wyżyny Gujańskiej, jednej z wielkich krain geograficznych Ameryki Południowej. Ciągnie się z północy na południe na długości blisko dwustu kilometrów. Występuje tu typowa dla formacji sawannowej roślinność. Znaczna część porośniętego trawami obszaru pozbawiona jest drzew. W niżej położonej południowej jej części bardziej wilgotne tereny charakteryzują się występowaniem spektakularnych morichales. Są to rzadko porośnięte zagajniki rozpowszechnionej tu palmy moriche. Wzdłuż meandrujących, jak wijące się węże, rzek podziwiać można wąskie pasma zwartych tropikalnych lasów galeriowych. O niepowtarzalnym charakterze krajobrazu Gran Sabana decydują dominujące ponad pofalowanym płaskowyżem izolowane ostańcowe góry stołowe. Noszą one lokalną indiańską nazwę tepui. Ich spłaszczone powierzchnie szczytowe opadają pionowo w dół nagimi skalnymi ścianami, tworzącymi sięgające blisko tysiąca metrów przepaście! Te niezwykłe masywy wydają się niekiedy przypominać fantasmagoryczne okręty wśród pozostających w nieustannym ruchu trójwymiarowych obłoków. Najwyższym z tepui jest – stanowiący przedmiot niejednego literackiego odniesienia – Monte Roraima.
W pewnej chwili człowiek zdaje sobie sprawę, że ma rzadką okazję podziwiania wokół siebie niczym niezakłóconej pełnej panoramy! Można delektować się niezwykłą wprost przeplatanką równocześnie występujących zjawisk: gdzieś w oddali błyskawice tropikalnej burzy, z innej strony – skupiona nad górskimi masywami gęsta pokrywa śnieżnobiałych, kłębiastych chmur, dalej – silnie nasycone głębokim lazurem niebo, a gdzie indziej jeszcze – obrywająca się z czarno-ołowiowych chmur straszliwa ulewa, zasłaniająca tylko niewielki wycinek horyzontu. Ten rozgrywający się na sawannowej scenie naturalny spektakl zapiera dosłownie dech.
Gdzieś w środku Wielkiej Sawanny, w pobliżu osady o nazwie San Francisco de Yuruaní, żegnamy się z głównym szlakiem, który prowadzi w kierunku niedalekiej już granicy wenezuelsko-brazylijskiej. Gospodarzami w tych okolicach są już wyłącznie Indianie Pemón ze szczepu Taurepán. Samochód pozostawiamy pod opieką miejscowego kacyka-sklepikarza. Schowany za jedną z przydrożnych, pokrytych wysuszonymi liśćmi palmowymi chat, cierpliwie będzie oczekiwać na powrót z kilkudniowego wypadu do „innego świata”.
Przesiadamy się wszyscy – wraz z całkiem pokaźnym bagażem – do terenowego bronco. Siedzimy stłoczeni niemiłosiernie. Oszczędza nam to jednak siedmiogodzinnego marszu do najbliższej, położonej w odległości około 25 kilometrów, wioski indiańskiej. Przypominająca czasem wysuszone klepisko droga ma wiele wypełnionych błotem dziur. Miejscami jest ich tak dużo, że tworzą one prawdziwe wąwozy, prowadzące do jednego za drugim kamienistych brodów rzecznych. Za każdym niemal razem wisi nad nami groźba ugrzęźnięcia na dobre. Wszyscy, poza kierowcą, wysiadają i energicznie muszą popychać samochód. W przeciwnym razie ani rusz. W końcu docieramy do liczącego kilka chatek przysiółka Chirimatá. Przed naszymi oczyma na długim, łagodnym zboczu sawannowego pagóra, w odległości może trzech kilometrów, pojawia się wioska Peraitepui. Jej dalekie bladoniebieskie tło stanowi odsłaniająca się właśnie z płaszcza kłębiastych obłoków Roraima i sąsiadujący z nią majestatyczny Kukenán. Oba te wspaniałe masywy dzieli wąska gardziel wypełniona kotłującymi się bezustannie chmurami. Cały ten widok robi doprawdy potężne wrażenie. Ku naszemu zdumieniu dowiadujemy się, że do podnóży Roraimy brakuje jeszcze mniej więcej 20 kilometrów. A „na oko” wydaje się, że to tylko sprawa krótkiego spaceru. Nocleg w indiańskiej chacie na najtwardszym chyba z klepisk. Wieczorne widoki zawieszonej nad nami półkuli ciemnogranatowego nieba przechodzą najśmielsze oczekiwania. Jak okiem sięgnąć gwiazdy sięgają wszędzie samego horyzontu! Sięgając do wspomnień z innych podróży po wielu kontynentach jest ich chyba więcej niż gdziekolwiek indziej. Naszym przewodnikiem będzie tutejszy Indianin Otilio. Za tragarzy służyć będą czterej, nie znający zupełnie hiszpańskiego, młodzi jego miedzianoskórzy współplemieńcy. Stąd więc zaczyna się prawdziwa eksploracyjna wędrówka. Forsowny jedenastogodzinny marsz daje się nieźle we znaki. Nie spotykamy przez cały dzień ani żywej duszy. Przejście przez rwącą i spienioną rzekę Kukenán zdecydowanie podnosi poziom adrenaliny. Rzeka wezbrała – jak mówią beznamiętnie nasi indiańscy towarzysze – po nocnym oberwaniu chmury. Naprawdę niewiele brakowało, a zabrałaby ona ze sobą kilkoro z nas, nie mówiąc już o ekwipunku. Bardzo przydaje się lina asekuracyjna. Udane przejście opłacamy jedynie przemoczeniem butów i ubrań. Kiedy po kilku dniach wracaliśmy tą samą drogą, był to już zupełnie niegroźny strumień. Można było przejść po kamieniach suchą nogą. Wymęczeni, spieczeni słonecznym żarem i przemoczeni dochodzimy do wyznaczonego na ten dzień celu. W zapadających ciemnościach i padającym deszczu przy pomocy latarek rozbijamy namioty na niewielkiej łączce u stóp niewidocznej już góry. Wraz z ustaniem deszczu pojawiają się wokół nas, przypominające małe gwiazdeczki, świetliki, znane w tym kraju pod nazwą cocuyos.
Dopiero rankiem uświadamiamy sobie, gdzie jesteśmy. Niemal nad samą głową wyrasta osiemsetmetrowa pionowa ściana. Ogarnia nas uczucie małości i niemocy wobec sterczącej przed nami ogromnej naturalnej fortecy. Nie stwarza ona swoim wyglądem zbytnich szans na uległość wobec próbujących się do niej dostać kilku śmiałków-intruzów.
Podejmując jednak wyzwanie trzeba po prostu próbować pchać się do przodu, zacząć powoli piąć się w górę. Po kilku chwilach – ze względu na stromiznę terenu, błotnistą maź wilgotnej ziemi, zdradliwą plątaninę korzeni i lian, a także coraz liczniejszych śliskich i ruchomych głazów trzeba właściwie pełzać. Ręce i nogi mają pełno roboty. Po kilku minutach jesteśmy kompletnie przemoczeni. Niezliczone krople wody zalegające na liściach, gałęziach i łodygach wyjątkowo bujnej podzwrotnikowej roślinności, skraplająca się mgła i pot przenikają całe ciało. Na dodatek znowu zaczyna padać. Nie zdajemy sobie nawet sprawy, kiedy przeszliśmy pod spadającą z kilkusetmetrowej wysokości kaskadą. Deszcz i rozpylona woda z wodospadu stanowiły po prostu jedno. Tuż pod skalistymi ścianami pojawiają się skupiska – nieznanych dotychczas z innych tropikalnych regionów – strzelistych palm. Sprawiają na pierwszy rzut oka wrażenie lasu zatkniętych w ziemię włóczni. Gdzieniegdzie pióropusze kilkumetrowych drzewiastych paproci przypominają do złudzenia krajobraz żywcem wzięty ze szkolnych podręczników, opisujących okres historii Ziemi jeszcze sprzed powstania złóż węgla. Pokręcone pnie i gałęzie drzew pokryte są najróżniejszymi rodzajami porośli. Jedne pną się ku górze, inne raczej zwisają ku dołowi. Wokół nieznane kolorowe kwiaty, jak również błyskające wilgotną zielenią, spokrewnione z ananasowcem, rozetowate, długolistne bromelie. Nieustannie przemieszczające się wśród nas mgły potęgują atmosferę tajemniczości. Niezapomniany ten obraz przywodzi nieodparcie na myśl stare ryciny z odkrywczych wypraw Alexandra von Humboldta w dorzecze Orinoko sprzed 200 lat. Tu i ówdzie usiłują się przebić promienie popołudniowego słońca. Nadają one złoto–różowawego kolorytu zawieszonej złowieszczo nad nami piaskowcowej ścianie. W pewnym jednak momencie traci ona niespodziewanie swoją ciągłość. Przed nami odkrywa się poprzeczne rumowisko skalne z ledwo widoczną wśród krzewów i kamieni ścieżynką. Okazuje się, że pokonanie tej „szklanej góry” jest jednak możliwe. Później mieliśmy się dowiedzieć, że to właśnie tędy weszli na górę jej pierwsi zdobywcy.
Hacia arriba! Dalej w górę!
Ogarnięci dodatkowym animuszem przyspieszamy. Zmęczenie kompensowane jest wspaniałymi widokami pionowo ku niebu i poszarpanym na jego tle krawędziom skalnym oraz w dół ku malowniczej, pagórkowatej sawannie z rozpływającym się w dali zamglonym horyzontem. Pod nogami co chwilę kamieniste strumyki, rwące z bulgotem w dół płytkich wąwozów. Ta ekscytująca sceneria nie pozwala w pierwszym momencie zorientować się, że już nie musimy się dalej wspinać. Wreszcie teren robi się bardziej równy. Wejście na płaskowyż szczytowy pełne jest naturalnych, wymodelowanych przez erozję, skalnych zamków i bram. Podziw budzą ich osmagane wiatrami i deszczami kształty. Jednolitą kamienną czerń przerywają tylko, zawieszone jakby w skalnej przestrzeni, malutkie różowe kwiatki. Nadchodzą fantazyjnie układające się między nierównościami terenu szare mgły. Nagle robi się niezbyt przytulnie. Pośpiech jest wyjątkowo wskazany. Biwak bowiem trzeba założyć jeszcze przed szybko zapadającymi tu ciemnościami.
Po mozolnych poszukiwaniach udaje się szczęśliwie znaleźć odpowiednie miejsce na pokrytej drobnym piaskiem półce skalnej. Zawieszona nad urwistą przepaścią jest ona w stanie pomieścić jedynie mały dwuosobowy namiocik. Od deszczu chronić nas będzie postrzępiona skalna przewieszka. Pozostali uczestnicy wyprawy spędzą noc poza zasięgiem naszego wzroku, schowani gdzieś w innej części potężnego masywu szczytowego. Wyszukanie w miarę znośnego miejsca na nocleg nie jest tu wcale takie łatwe! Zostaniemy tu przez dwie noce.
Noc zimnawa. Znajdujemy się wprawdzie prawie na równiku, ale przecież na wysokości powyżej 2800 metrów ponad poziomem morza. Oszołamiający widok wypełnionego gwiazdami nieboskłonu półkuli południowej. Trudno zasnąć od emocji ostatniego dnia. Rozdygotana podświadomość przynosi wielość eksploracyjnych miraży. W końcu udaje się jednak zapaść w sen. Chaotyczne, przerywane nocne wizje męczą i ekscytują zarazem! Ranek jest rześki. Promienie słoneczne przywracają życie poszarpanej, matowej czerni skalistej powierzchni. Wilgotność powietrza niebywała. Pojawiają się przejściowe kłopoty ze sprzętem fotograficznym. Na szczęście – wraz z szybkim wzrostem temperatury – ustępują one ku naszej radości dość szybko.
Rozległa platforma szczytowa robi miejscami wrażenie niemożliwej do przejścia. Wokół jak okiem sięgnąć czarny kamienny horyzont. Otacza nas jakby średniowieczne warowne miasto. Brak charakterystycznych punktów odniesienia. Teren niebywale trudny dla orientacji, nawet dla doświadczonego podróżnika. Istny labirynt uformowanych przez długotrwałą erozję skalnych baszt i wieżyc, dziedzińców, murów i krużganków, amfiteatrów i portali, studni i pieczar. Mnogość płytkich, okrągławych oczek wodnych na litym podłożu. W nich to pojawiają się tu i ówdzie jakby miniaturowe oazy kwitnących roślinek. Wrażenie wzmocnione jest ich odbiciem w krystalicznej i przejrzystej do samego dna wodzie. Tworzą one wielogatunkowe kombinacje florystyczne zdające się trwać jedynie dzięki wodzie i powietrzu. Brak tu przecież w ogóle rozwiniętej warstwy glebowej. Natychmiast nasuwa się porównanie do starannie wypielęgnowanych japońskich ogrodów. Wśród skalnych kanionów z rzadka pojawiają się gdzieniegdzie, jakby żywcem przeniesione z japońskich hodowli bonsai, grupki karłowatych drzewek bonnetia roraimae.
Nie jest to jedyna występująca tu roślina endemiczna. Flora powierzchni szczytowej tepui stanowi bowiem jakby naturalne laboratorium botaniczne. Wśród innych, charakterystycznych wyłącznie dla tego miejsca gatunków, najbardziej rzucającymi się w oczy przybysza z „naszego świata” są kwitnący na żółto, mięsisty stegolepis guianensis, przypominający różyczkę górską orectanthe sceptrum, różowawy befaria im thurnii czy kielichowata, owadożerna heliamphora.
Po kilku godzinach wędrówki wśród skalnych labiryntów znaleźliśmy się na terenie bardziej otwartym. Można by go opisać jako swego rodzaju amfiteatralnie ukształtowaną płytką dolinę ze spływającą jej środkiem leniwą strużką wąziutkiego strumyczka. Wokoło natura przygotowała niezrównaną niespodziankę. Naszym oczom ukazują się, jedno za drugim, pola krystalicznego kwarcu, w jego najpiękniejszej i najdoskonalszej postaci przezroczystego kryształu górskiego. Przypominające do złudzenia obrobione kawałki szkła kryształowe pryzmaty kwarcowe w postaci słupków, pałeczek, czy jak kto woli, grubych igieł, zakończone sześciościenną piramidką o zadziwiająco regularnej geometrii, powodują uczucie obecności w zupełnie innym świecie. Trzeba się uszczypnąć w rękę, aby uwierzyć, że jednak nie odlecieliśmy nigdzie w żadne zaświaty…Nie można się oprzeć uczuciu wielkiej ekscytacji, zapomnieć można o wszystkim. Kwarc jakby lepi się w konglomeraty, zbiera w bryły, geolog by powiedział – szczotki mineralne, stanowiące skupienia pojedynczych kryształów różnej wielkości, krzyżujących się, narastających blisko siebie od wspólnej podstawy. Gdzieniegdzie kryształy przybierają barwę czerwono-różową, co zawdzięczają zapewne obecności związków żelaza bądź też innym domieszkom mineralnym. Trudno się zmusić do kontynuacji marszu. Oczy rozbiegane, umysł rozkojarzony. Rozsądek w końcu bierze jednak górę. Przecież po ciemku pogubimy się i nie będziemy w stanie odnaleźć naszego obozowiska. Zdążając energicznie w jego kierunku natrafiamy niespodziewanie na zupełnie cud natury, a mianowicie ogromną skalną studnię. Gdyby nie nagły podmuch wiatru, który właśnie przepędził otaczającą nas mgielną kurtynę, to nie tylko nigdy byśmy nie zobaczyli tego przyrodniczego fenomenu, ale po prostu wpadlibyśmy do tej dziury …. Średnica studni wynosiła blisko 10 metrów. Na głębokości dobrych 7-8 metrów wypełniona była ona nieruchomą taflą zupełnie przezroczystej wody. Skaliste podłoże nadawało jej czerwonawego kolorytu. Dolną część bocznych ścian studni stanowiły jakby kamienne arkady, przypominające na pierwszy rzut oka renesansową architekturę dziedzińca zamku wawelskiego czy zamojskich kamieniczek. Zdawać by się mogło, iż oswojona już z naszą obecnością Roraima zechciała na koniec odkryć przed nami swoje tajemnicze, przepastne wnętrzności. Mimo nieodpartej pokusy podjęcia wyzwania eksploracji okolicznych zwalisk skalnych, które „na nosa” wskazywały na istnienie podziemnych korytarzy prowadzących do dna studni, ze smutkiem rezygnujemy z tej podanej już na tacy fascynującej przygody. Odchodzimy powoli oglądając się do tyłu wielokrotnie…
Kolejna chłodna noc na szczycie. We śnie przewijają się obrazy ostatniego dnia. Rano zwijanie obozowiska i pakowanie rzeczy. Ostatni rzut oka na oświetloną promieniami wschodzącego słońca skalistą przestrzeń Roraimy. Jakby jej przedłużenie stanowi wyraźnie zaznaczona, wynurzająca się spośród mgieł sylwetka sąsiedniego tepui – Kukenán. Ma ona w sobie teraz jakąś magiczną przyciągającą siłę, przed którą trzeba się jednak skutecznie bronić. Wzrok kierujemy więc, chcąc nie chcąc, z góry ku dołowi. Czas pędzi nieubłaganie naprzód i trzeba wracać. Cała wyprawa została zaplanowana przecież tylko na tydzień. Pozostaje poczucie niedosytu, które będzie rosnąć stopniowo przez następne miesiące i lata, aż do osiągnięcia stanu tęsknoty. Zamiast więc mówić adios Roraima może wszak lepiej wykrzyknąć hasta luego, czyli „do zobaczenia wkrótce”, zapewniając sobie jakąś szansę na jeszcze jedno spotkanie z „Zaginionym Światem”. Może kiedyś szczęście znowu się uśmiechnie i wtedy trzeba będzie wyciągnąć mu tylko pomocną dłoń….
Schodzenie tą samą krętą ścieżką. Ślisko i mokro wszędzie. Wszyscy zadowoleni i dumni z siebie. Nie rozmawiamy. Każdy zagłębiony w sobie, kontempluje wrażenia z ostatnich dni. Po kilku godzinach jesteśmy na dole. Teraz dopiero zdajemy sobie w pełni sprawę, że ta wspaniała przygoda staje się już przeszłością. Zanim dojdziemy po kolejnych kilku godzinach do miejsca następnego biwaku m nad rzeką Tek, obejrzymy się co najmniej po stokroć w kierunku pozostającego coraz dalej i dalej skalnego masywu Roraimy.
Następnego dnia wracamy do „naszej” wioski indiańskiej, gdzie witają nas znajome, uśmiechnięte twarze tubylczych dzieci, oczekujących znowu na parę cukierków. Żegnamy się serdecznie z Otilio i chłopakami. Spisali się wszyscy rzeczywiście na medal. Długo jeszcze machają do nas z daleka w pożegnalnym geście, jakby podzielając naszą nadzieję, że może jeszcze kiedyś znowu się spotkamy.
Dossier – Monte Roraima
Położenie
Wyżyna Gujańska jest najwyżej wyniesioną częścią archaicznego cokołu kontynentalnego. Pokryty on jest potężnymi warstwami skał paleozoicznych, głównie piaskowców i kwarcytów. Są one silnie porozcinane na skutek działalności erozji, tworząc oryginalną rzeźbę gór stołowych (tepui). Region ten stanowił przed milionami lat fragment lądu Gondwana, obejmującego – poza Ameryką Południową – także obszar dzisiejszej Afryki z Madagaskarem, Półwyspu Arabskiego, subkontynentu indyjskiego, Australii oraz Antarktydy. Położona w nazywanej przez geografów Sierra de Pacaraima, na bezludnym zworniku granicznym Wenezueli, Brazylii i Gujany, Monte Roraima stanowi najwyższe wzniesienie Wyżyny Gujańskiej (2810 m n.p.m., powierzchnię szczytową oszacować należy na 30-40 km2!). Przeważająca część rozpościerającego się poniżej Roraimy płaskowyżu Gran Sabana wraz z niemal setką rozrzuconych po nim tepui wchodzi w skład Parku Narodowego Canaima. Ten zadekretowany przez rząd Wenezueli w 1962 roku park narodowy obejmuje powierzchnię 30 tysięcy kilometrów kwadratowych (co odpowiada obszarowi Belgii!). Daje mu to szóste miejsce na świecie.
Historia europejskiej penetracji
Region ten stanowił od wieków przedmiot zainteresowania ze strony europejskich podróżników, awanturników i poszukiwaczy skarbów. Penetrowany on był w poszukiwaniu legendarnej krainy El Dorado. Już w 1654 roku zaznaczona została na pierwszej mapie tego regionu Roraima. Jej autorem był, nadworny kartograf króla Ludwika XIV, Nicolas Sanson d’Abbeville. W okresie 1835-1843 niemieccy geografowie i przyrodnicy w służbie brytyjskiej, bracia Robert i Richard Schomburgk, wielokrotnie prowadzili badania flory i fauny w tym regionie, uznając zdobycie Roraimy za możliwe wyłącznie przy pomocy balonu, podobnie zresztą jak kolejni przybywający w jej pobliżu badacze (Charles Barrington Brown czy Henry Whitely). Wreszcie w grudniu 1884 roku Everard Im Thurn, wraz ze swoim towarzyszem, Harry Perkinsem zdołali dokonać pierwszego wejścia na Roraimę. W jednej ze swoich książek pod tytułem „Wspaniałe Orinoco”, opublikowanej w 1892, wzmiankuje Roraimę nawet sam Juliusz Verne.
Ludzie
Jedynymi mieszkańcami tego rzadko zaludnionego regionu są zaliczani do karaibskiej grupy językowej Indianie z plemienia Pemón (3 szczepy – Kamarakoto, Arekuna i Taurepán; ci ostatni żyjący w rejonie naszego głównego zainteresowania). Żyją oni w rozproszonych po Gran Sabana niewielkich siedliskach – wspólnotach, liczących po kilka, a niekiedy kilkanaście okrągłych, eliptycznych lub prostokątnych chat. Skonstruowane są one na bazie drewnianego szkieletu, którego ściany wypełnione są wysuszonym na kamień błotem, natomiast do budowy dachów wykorzystane są liście palmy moriche. Indianie Pemón zajmują się przede wszystkim wędrownym rolnictwem żarowym, które zamienia każdego roku kolejne oddalone od ich domostw połacie tropikalnego lasu pierwotnego w tereny uprawne, a następnie pozostawia je do stopniowego zarośnięcia lasem wtórnym. Podstawę wyżywienia stanowi maniok, a w dalszej kolejności także inne tropikalne rośliny bulwiaste, jak bataty, jam, kolokazja, czy banany w tradycyjnych i warzywnych odmianach. Wśród przedmiotów codziennego użytku rzucają się w oczy naczynia z wysuszonej tykwy do magazynowania wody i sfermentowanego napoju alkoholowego cachiri. Wspólne jego popijanie na zasadzie „fajki pokoju” nie raz pomogło przełamać nieufność indiańskich kacyków. Zwraca uwagę charakterystyczny, koszykowaty sebucán. Służy do wytłaczania soku yare ze startego gorzkiego manioku dla produkcji łatwej do przechowywania mączki i placków casabe. Ma on podłużny cylindryczny kształt i osiąga długość prawie dwóch metrów. Nie sposób nie wspomnieć łuków i strzał, a także wykonanych z naturalnych włókien hamaków – chinchorros czy specjalnych „plecaków” służących do transportu noworodków, chrustu na opał, plonów rolnych czy wreszcie myśliwskich zdobyczy.